Pożoga 1939

13 września 1939 r. Wrzesień to miesiąc kojarzący się z końcem wakacji i początkiem kolejnego roku szkolnego. Dla wielu już pokoleń Polaków, dzieci, ich rodziców, nauczycieli tak było właściwie zawsze. A przecież tamtego 1 września 1939 r. kolejny rok szkolny nie zaczął się. Wybuchła II wojna światowa, Niemcy zaatakowali naszą Ojczyznę. 13 września weszli do Siennicy. Niewielu dziś żyjących ludzi może nam opowiedzieć o swoich przeżyciach. Dobrze, że niektórzy ze świadków tamtych wydarzeń potrafili je opisać i przekazać te wspomnienia kolejnym pokoleniom. Poniżej przytaczam wspomnienie Stanisława Gnoińskiego mającego wtedy 16 lat.

Stanisław Gnoiński

Pożoga 1939

Przypominam sobie żywo bezlitośnie świecące słońce. Od wczesnego rana terkotał karabin maszynowy, powtarzały się serie wystrzałów, łomot kul, brzęczenie szkła i dziwny trzask rozpruwanych szyb. Ale wnet, sponad odgłosów strzelaniny, dotarł do naszych uszu osobliwy poszum, na podobieństwo trzepotu skrzydeł olbrzymiego ptaka. Gorący podmuch z góry przyniósł mdlący swąd. Wyjrzawszy ostrożnie z kryjówek zdrętwieliśmy: Siennica się paliła. Z okien mieszkań nauczycielskich, położonych na pierwszym piętrze, można było zobaczyć prawdziwe jezioro płomieni, żar bił od ognia, choć źródło jego oddzielała od budynku klasztornego spora kępa drzew ogrodowych. Złowieszczy szelest pożaru stłumił westchnienia, szlochy i jęki. Zagłada rodzimej mieściny dokonywała się na naszych oczach. Wiatr zrywał kłaki ogniste i ciskał w niebo całe snopy iskier; płomień to zwijał się ślimakowato, to buchał wzwyż, ponad najwyższe szczyty wież kościelnych. Widok był straszny, przerażający, a przecież nie można było oczu oderwać.

W jakiejś chwili usłyszeliśmy pierwszy raz gniewne szczęknięcie żołnierza niemieckiego: „Heraus!" Zmartwieliśmy, zimny dreszcz przeleciał po krzyżach, dziewczęta zadygotały. „Heraus!!!" zaryczało pod oknem tak potężnie, jakby sam archanioł piekielny zwoływał na sąd ostateczny.

Wolno zeszliśmy z piętra. Żołnierz niemiecki w zgniłozielonym mundurze i szerokim hełmie ze znakiem trupiej głowy stał z bronią gotową do strzału. „Loos, loos" - darł się wściekle. Kilku jego kamratów wypędzało uciekinierów, kryjących się jeszcze w piwnicach. Wszystkich pognano w kierunku kościoła poklasztornego.

Pod okiem rozjuszonych Niemców płynęła do kościoła ogromna fala ludzka. Dobrze pamiętam swoje zaskoczenie, bo nie spodziewałem się nigdy, że Siennica jest aż tak gęsto zamieszkana. „Gdzie się to pomieści? - przemknęło mi po głowie. Lecz Niemcy nie martwili się o to. Nie dbali też o szlochanie kobiet, pisk dzieci i jęki tłumu wepchniętego do kościoła. Na ich rozkaz z przeraźliwym zgrzytem zamknięto wierzeje. Olbrzymi esesman, w hełmie, górującym nad ciżbą, rozepchnął brutalnie zgromadzonych, oddzielając chrześcijan od Żydów: ci na lewo, ci na prawo. Pośrodku utworzyła się ścieżka biegnąca od drzwi frontowych do wielkiego ołtarza. Tym przejściem przechadzali się Niemcy.

Władający niezłą polszczyzną esesman stwierdził, że osada została spalona, ponieważ jakiś osobnik po cywilnemu, nieżołnierz, strzelał do żołnierzy niemieckich. Jeśli do wieczora strzały się powtórzą, wzięci jako zakładnicy proboszcz miejscowej parafii oraz dyrektor szkoły zostaną rozstrzelani. W wypadku jakiegokolwiek oporu, co trzeci mężczyzna pójdzie pod mur. Gdyby zaniosło się na większy rozruch - kościół wyleci w powietrze.

Wysłuchaliśmy tych gróźb w bezsilnej trwodze i rozpaczy. Poszukałem oczami matki, która skinęła mi głową z daleka, jakby chciała przekazać najsłodszy uścisk i gorące słowa otuchy. Wznoszono modły do Boga i świętych pańskich. Gipsowe aniołki przyglądały się temu jakby ze zdziwieniem.

Mały oddziałek straży tylnej, uzbrojony tylko w broń ręczną, nie mógł nawet myśleć o przeciwstawieniu się czołgom niemieckim i artylerii. Zresztą przemarsz tej ariergardy nastąpił o zmierzchu 12 września, a Niemcy pojawili się w Siennicy dopiero około szóstej rano dnia następnego.

Niemieckie oddziały szturmowe należały do wschodniopruskiej dywizji SS z trupimi głowami na kołnierzach. Dywizja ta wchodziła w skład armii Prus Wschodnich, która miała za zadanie przełamanie polskiego oporu na Narwi i okrążenia Warszawy od wschodu i południa. W zasadzie manewr oskrzydlania powiódł się Niemcom.

Szczególnie napsuła im krwi potyczka pod Kałuszynem, która choć zakończona klęską polskiego kontrataku i spaleniem miasteczka, dowiodła napastnikom, że Polacy nie zrezygnowali z obrony Ojczyzny - a bić się umieją.

Ta sama pancerna jednostka, która hulała w Siennicy, wsławiła się bestialskim mordem w Łękawicy, o 3 km od nas. Wypadki toczyły się tam zupełnie podobnie: Niemcy posądzili cywilów o strzelanie do nadjeżdżających żołnierzy, pół wsi puścili z dymem, 2 osoby rozstrzelali bez sądu. Istnieje wersja (nie sprawdzona) - jakoby w Łękawicy zawieruszył się istotnie jakiś polski żołnierz - maruder, który wystrzelił z karabinu do zbliżającego się wroga.

Ale w Siennicy nie padły żadne strzały. Zachowanie się Niemców miało charakter wyraźnie prowokacyjny, a celem ich było przestraszenie i sterroryzowanie mieszkańców osady. Zabito, owszem, kilku ludzi, ale nie w mundurach. Mundury nosili ich zabójcy! Zginęli zwłaszcza wszyscy ci, którzy biegli do ognia, wznieconego przez Niemców, by ratować płonącą osadę. Najeźdźcy uznali, że ratownicy ci przekroczyli wyraźny rozkaz niemiecki - i potraktowano ich jak przestępców. Ojca mego i proboszcza Gajewskiego prowadzono już niewątpliwie na śmierć. Czy wstrzymanie wykonania wyroku w ostatniej chwili należy przypisać zbiegowi okoliczności, czy należało to do sadystycznej inscenizacji z góry ukartowanej - nie wiadomo.

Powoli mijał czas. Wlokły się godziny. Wciąż trwał feralny dla Siennicy dzień 13 września. Zamknięci w kościele ludzie omdlewali z głodu, a zwłaszcza z pragnienia. Dzieci nie wytrzymywały, załatwiały na podłodze swe naturalne potrzeby. Ale wreszcie zaczęło mijać pierwsze oszołomienie i ocknęliśmy się ze stanu potwornej drętwoty. Więźniowie jęli szukać wyjścia, a przynajmniej załagodzenia okropnej sytuacji. Przodowały matki, zatroskane o życie i zdrowie swoich pociech. Przypomniano sobie, że tak stara budowla, jak kościół poklasztorny, pełna jest zakamarków i kryjówek.

Nie udało się wymknąć nikomu - esesmani byli czujni, a przy byle jakim głośniejszym szeleście odzywały się ich chrapliwe wrzaski. Nie żałowali też kul i prochu: strzelali na postrach, w górę i w dół. Jednakże matki nasze dopięły swego o tyle, iż dotarty do wody.

Gmach klasztorny był już skanalizowany, na piętrze mieściła się ubikacja i kran z czystą wodą studzienną, połączony ze szkolnym wodociągiem. Woda ciekła bardzo wąskim strumieniem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nie wszyscy mogą napić się do woli. Ruch w kierunku klozetu mógł wydać się Niemcom podejrzany. Tylko kobiety, stąpając jak najciszej i najbliżej, wykradały się: na pięterko i przynosiły wodę w termosach, w butelkach.

O zmroku do kościoła wpadli żołnierze niemieccy. „Siedzicie!" - wrzasnęli. Jakoś nie od razu pojęliśmy, co ma oznaczać ten chrapliwy nakaz. Wtenczas jeden z żołnierzy bez namysłu wygarnął serię kul w drzwi kościelne aż drzazgi poleciały. Powstał przeraźliwy krzyk, jęki i wycie na trwogę: „Wysadzają! Wysadzają!" Szczęściem wkrótce wyszło na jaw, że Niemcy po swojemu polecili tylko nam kłaść się do snu i ogłaszali ciszę nocną.

Zapadła niesamowita noc. Po kościele krążyli Niemcy z upodobaniem dręcząc drzemiących więźniów. Pędzali tych, co ułożyli się do snu w zakrystii i blisko wielkiego ołtarza. Żydów szturchali kolbami albo deptali ich po twarzach i rękach. Latarkami macali leżące ciała i ciężkimi butami kopali boleśnie, gdzie popadło. Nie umieliśmy również opędzić się od okrutnych, rozpowszechniających się wśród zniewolonych plotek.

Rano Niemcy zgodzili się zwolnić kobiety i dzieci. Otwarto drzwi. Cudowna, złoto-błękitna pogoda poraziła oczy, popuchłe od niewyspania. Nasze matki i siostry zwijały się jak w ukropie, wybiegały, wracały. Siennica była bowiem spalona w osiemdziesięciu procentach. Gdzieniegdzie sterczały tylko nie dopalone ściany, ruiny kominów i fundamentów. Starodawny kościół farny na pagórku strawił pożar ze szczętem. Tak samo, jak nowo postawiony budynek urzędu gminnego, jak prześliczny dworek Rembielińskich, stylową karczmę Łobodowskich, największą w Siennicy kamienicę Bursztyna, w której rezydował posterunek policji. Poszły z dymem budynki mieszkalne, szkolne i internackie, murowane i drewniane, stare i nowe.

Gorączkowej działalności kobiet położyli kres Niemcy. „Heraus! Loos!!" - wyganiali z kościoła, nie szczędząc razów i kopniaków. Bezwładna gromada mężczyzn skupiła się na cmentarzyku kościelnym. Żołnierze uformowali z niej jaki taki szereg. Nasze nieprzytomne oczy latały od ich zgniłych mundurów do sczerniałych pni kasztanowców i jesionów i zawisał nieruchomo na kominie internackim, wystającym nad zgliszczami.

Wtenczas wystąpił jakiś leutnant o wściekłym spojrzeniu, kanciasty w słowie i czynie, i jął taksować zdobycz. Odsuwał na bok zbyt młodych i starych. Zobaczyłem kolegę ze szkoły, rówieśnika, który odepchnięty został przez Niemca jako niedorosły. „Może i ja?..." - zabiło serce. Ale mój rówieśnik nie wyglądał na swoje lata, a ja byłem mocny w sobie i rozrośnięty. Toteż znalazłem się w kolumnie, popędzanej przez Niemców do marszu.

Nie było czasu na pożegnania. Niemcy odpędzili kolbami kobiety i powiedli nas na szosę w kierunku Mińska.

STANISŁAW GNOIŃSKI